sobota, 19 października 2019

Końskie zaloty

Co mówi instynkt samozachowawczy, kiedy stoi przed tobą zwierzę ważące 700kg? Jaka jest twoja pierwsza myśl, kiedy zdajesz sobie sprawę, że sam jego łeb jest większy niż twój tułów?

Najtrudniej jest zacząć. Wypływając na głębokie i nieznane wody, dobrze jest mieć bufor zdrowego rozsądku i nie ufać sobie przesadnie. Mieć jakiś hamulec i kwestionować swoje umiejętności (których się nie ma, zacznijmy od tego). Podejść rozważnie. Słuchać, co się do nas mówi. Nie wykonywać gwałtownych ruchów. Zachowywać się odpowiednio. Analizować sytuację. Nie wpadać w panikę. Nie uciekać z krzykiem. I nie iść hurra-optymistycznie jakby śmierci nie było :p

"Bzdura! Świat należy do ciebie i zależy tylko od ciebie!", zakrzykną w tym miejscu kołcze i szamani osobowości. 

Ale, hej! Oni zarabiają na życie tym, żeby wmawiać innym, że mogą wszystko i należy wyjść ze swojej strefy komfortu.

No dobrze więc...


Kiedy stoisz przed zwierzęciem ważącym 700kg i łypiącym na ciebie okiem z poziomą źrenicą (okiem zawieszonym jakieś pół metra nad twoją twarzą, dodajmy), zaczynasz się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej po prostu zostać w domu. 

Nie, ten kołczing to nie dla mnie. 

Proszę wrócić mnie do mojej komfortowej jaskini, proszę posadzić mnie na rowerze, albo w fotelu przed photoshopem, albo w ogóle w fotelu. Takim z naszykowaną książką i kubkiem herbaty. Ja tam sobie posiedzę, poczytam, nikomu nie będę przeszkadzać. Po prostu mnie wypuśćcie.

Ale nie ma tak lekko. Powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B. Cofnąć można się było czterdzieści kilometrów temu. A teraz jesteś ty, a przed tobą zwierzę o wzroście 184cm w kłębie i bystrym oczysku odpowiednio wyżej. "To jest Bryś!", mówią do ciebie radosnym tonem, jakby wręczali ci małego, puchatego koteczka, takiego który jeszcze nie wie, że ząbki i pazurki służą do mordowania innych zwierzątek. Takie miziu-miziu. 

A to wcale nie jest miziu-miziu. To Bryś.

"Dzień dobry, Brysiu", odpowiadasz. A po chwili dodajesz ciszej "proszę, nie zjedz mnie".


Najtrudniej jest zacząć.

Wstać o 6:00, żeby przed pracą pójść na siłownię. Przygotować kolację, do której nie będzie trzeba dodawać chleba. Pójść do fryzjera, żeby drastycznie zmienił ci fryzurę. Zgromadzić ingrediencje potrzebne do przeprowadzenia wielotygodniowego detoksu organizmu. Wyjść w piątek wieczorem na miasto, kiedy jedyne, na co masz ochotę, to wrócić do domu i po prostu nie robić nic. 

I wsiąść na konia po raz pierwszy w życiu. Świadomie. 

I wiedzieć, za co się trzymać!



 
Najtrudniej jest zacząć, kiedy jesteśmy sami. 

Sytuacja zmienia się o 180 stopni, kiedy jest ktoś, kto kopnie nas w tyłek, albo na tego konia wielkiego i strasznego podsadzi. Kiedy masz kogoś, komu możesz zadawać głupie pytania. Kogoś, kto ci wyjaśni, że nie ma głupich pytań. Kogoś, przy kim nie musisz się wstydzić, że nigdy w szkole podstawowej nie udało ci się przeskoczyć przez tego cholernego, twardego jak beton, kozła.

A co jak spadnę?  
Nie spadniesz. 
Czuję, że się zsuwam.
Nie zsuwasz się.
I nie zlecę z niego?
Nie.
To po co mi kask? 
BHP.
Ale nie puścisz tego sznurka? 
Nie puszczę. 
Dobra. To co mam robić?
Anglezuj.
Co...?

I jazda!




I tak przywitała nas Szkoła Jazdy Konnej Hoofland.

Końmi, które nas nie zjadły <3

Ludźmi, którzy nam pomogli <3 

Instruktorami, którzy po dziesięć razy tłumaczyli, co mamy zrobić, nie dając nam odczuć, że jesteśmy kompletnymi ofiarami losu i powinniśmy jeździć co najwyżej na trójkołowym rowerku <3


I była z nami Muka. Pies, który obrał sobie za cel wykorzystać Tomasza jako samobieżną wyrzutnię patyków. Bo kiedy okazuje się, że sterowanie koniem na żywo jest ciut inne, niż sterowanie Płotką Wiedźmina Gerarda, to zawsze zostają zwierzęta od ciebie mniejsze i w obsłudze o wiele prostsze <3

Tomasz, rzuć patyk.

I tak przez trzy godziny.

Tomasz był zadowolony.

Muka też.





A więc jednak można!

I od tego czasu zaczęliśmy wpadać regularnie <3 

I polecamy wszystkim tchórzom i niedowiarkom ogromnego Brysia, jego końskich kolegów i koleżanki, Hooflandzkich instruktorów oraz Mukę, jeśli ćwiczycie bicepsy i nie zmęczycie się po 10 minutach :D

No i siebie polecam szczególnie. 

Chodźcie na zdjęcia w siodle!


środa, 2 października 2019

Jeszcze więcej światła! Jeszcze więcej złota!

Rozwoju osobistego ciąg dalszy.

Nie można cały czas robić tego samego. Jeśli powtarzasz w kółko te same schematy, prędzej czy później zaczynasz odczuwać dyskomfort. Czasem mniejszy, czasem większy. Coś ci nie leży. Niby fajnie i wiesz, co do czego dodać, ale jakoś nie tak. Chciałoby się zrobić coś inaczej, podejść z innej strony, coś poprzestawiać. Nawet nie wiesz, co dokładnie. Coś. Zróbmy coś innego, inaczej, z innego powodu. Albo i bez powodu.

 I tak jest czasem u mnie z fotografią i myśleniem o fotografii.

Pracuję falami. Potrafię nakręcić się niesamowicie na dany pomysł, włożyć w niego masę czasu i masę pieniędzy, żeby tylko przekonać się, czy mi się spodoba. Jeśli mowa o portretach i pracy z modelkami, to w lato włącza mi się tryb "topielicy" i najchętniej każdą napotkaną dziewczynę ubrałabym w powłóczystą kieckę i wrzuciła do wody. Niech walczy z materią, będą piękne zdjęcia. Na jesieni, na tę krótką chwilę, kiedy jeszcze jest słonecznie, a drzewa już robią się kolorowe, nawet nie potrzebuję modelek. Sztampowy jesienny krajobraz mi wystarczy, choć - rzecz jasna - romantyczna do bólu, długowłosa omdlewająca niewiasta, tarzająca się w liściach, jest doskonałym dodatkiem. Potem pogoda się psuje i przychodzi zima. I z zimą mam problem okrutny, bo nie potrafię funkcjonować na zewnątrz. Plenery zimowe bardzo mnie męczą, niezależnie od tego, ile par skarpetek mam na stopach i jak lekka jest moja puchowa kurtka. To wszystko jest niewygodne. Kurtka krępuje ruchy, rękawiczki przeszkadzają, aparat ciężko przełożyć przez głowę, bo ma się czapkę. A pod czapką włosy (do pasa), które potem są potargane, nastroszone i przemarznięte. Jak cała ja. 

To co dopiero musi czuć modelka? 

Tak więc jesienią i zimą... zimuję w domu. Szukam czegoś nowego, jestem otwarta na pomysły i sugestie. Jeśli tylko są ku temu warunki, mogę robić rzeczy kompletnie inne, niż zazwyczaj. Czas zimowy i ciemności o godzinie 15:00 sprzyjają poszukiwaniu celu istnienia i posiadania aparatu w czterech ścianach, bo nawet jeśli nocny widok miasta jest ciekawy, a długie naświetlanie może dać fajne efekty, to - patrz wyżej. Kurtka. Rękawiczki. Zimno. I jeszcze targaj statyw. 

Tak.

Tak więc jesienią i zimą wracam do studia. Wciąż mojego małego-domowego, ale w którym wiem, jak się poruszać i na co mogę sobie pozwolić. 

A mogę sobie pozwolić na coraz więcej i to jest strasznie fajne i strasznie motywujące.

Kiedy zaczynałam bawić się studiem, kupiłam, święcie przekonana, że to rozwiązanie idealne, tak zwane świetlówki fotograficzne. Ot, zwykła żarówa, gwint E27, włączasz, świeci, żadna filozofia. Trzeba było nauczyć się, jak to światło w ogóle pracuje, ile go jest, jakie daje efekty i nie wydać przy tym całej wypłaty. Czy to ma sens. Przez długi czas byłam przekonana, że tak, jest ok. Tak naprawdę stałam w miejscu i nie wiedziałam, co robię nie tak. Światła ciągle było mało. Mało i dużo jednocześnie. Za mało, żeby pracować na dobrych parametrach, a za dużo, żeby móc "wydobyć" postać z tła. Wszystko było jasne, photoshop i winieta na 60% aż sama się prosiła. A to dlatego, że bałam się światła błyskowego i nie potrafiłam przestawić się z myślenia w kategoriach "widzenia światła", a "przewidywania", jak się zachowa. Jestem tchórzem strasznym. Boję się zmian, nie umiem podchodzić do nich hurra-optymistycznie. Tak samo jak kupując pierwszą poważną lustrzankę (D90, pamiętamy!) nie potrafiłam zrozumieć, jakiego obiektywu muszę szukać i co oznacza 17-70mm, skoro do tej pory miałam po prostu zoom x3. Czemu te lepsze obiektywy też nie mogą mieć zoomu x3?

Aż w końcu coś pykło. 

I pykło na tyle dosadnie, że zakochałam się w nowych możliwościach. Owszem, nie ogarniałam ich na dzień dobry, ale przepaść była ogromna. Zupełnie inna plastyka, zupełnie inna głębia, kompletnie inne kolory. Tak, trzeba się nabluzgać, żeby to ogarnąć, trzeba kupić dodatkowy sprzęt, żeby zdjąć lampę z aparatu, ale... do świetlówek już chyba nigdy nie wrócę. Na pewno nie do zdjęć. Na pewno nie do zdjęć studyjnych. Na pewno nie jako do głównego źródła światła. Niech sobie świecą gdzieś w tle, jeśli trzeba wydobyć szeroki plan, albo rozświetlają wnętrze. I bez przesady. Wiem już, czym grozi używanie ich, wiem jak przekłamują kolory i jak wąskie spectrum pozwalają zarejestrować. Dalej je mam, oczywiście. Wkręcone w lampy do "użytku domowego" oraz "do remontów". Nic tak pięknie nie oświetliło mi klatki schodowej, jak świetlówka o mocy 125W, zamontowana na 3-metrowym statywie z ramieniem typu boom. Wszystko było widać. 

Ale czasem "wszystko" to za dużo. 

Błysk nie jest wcale trudny. 

Inaczej. Jest trudny. Trudny w tym sensie, że wymaga chwili zastanowienia i pokombinowania. Pracując na lampach reporterskich, bez światła modelującego, musisz opierać się trochę na matematyce, trochę na fizyce, a trochę na swoich pięciu klepkach. Poza doborem odpowiedniej mocy do ustawień musisz się zastanowić, co ci z tego przyjdzie. Gdzie ta lampa. Z której strony. Z jakim modyfikatorem. Czym one się różnią. Po co to komu. Jak ten modyfikator zamontować. Ilu przejściówek, uchwytów i redukcji potrzebujesz. Czym zastąpić uchwyt, którego zapomniałeś zabrać z domu. Dlaczego ten pieprzony wyzwalacz co chwilę się rozstraja. I tak dalej.

A tak w ogóle to czy jedna lampa wystarczy....?

I tak to się rozwija. Każde hobby jest cholerną, pędzącą na złamanie karku, lawiną. Ciągle się rozpędza, ciągle pożera coś nowego. Nie, jedna lampa nie wystarczy. To znaczy wystarczy, ale chcę drugą. Nie, nie chcę dwóch, chcę trzy. I chcę jakieś softboxy do tego, bo parasolek to nie lubię. Tak, softboxy, to będzie najlepsze. Z plastrem miodu, plaster miodu lepiej mieć, niż nie mieć, a zawsze można zdjąć przecież. Plaster miodu w softboxie montujesz na rzep, więc prawdopodobnie zdążysz zaciągnąć sobie nitki w dziesięciu bluzkach, zanim nauczyć się ostrożności. Warto. No. Ale one są na mocowanie lamp studyjnych typu bowens, a ja mam reporterkę, więc trzeba dokupić uchwyt. Uchwyty, dwa. Statywy. Tło jakieś. O czymś zapomniałam....?

Tak. O bateriach. 

Jak baterie to tylko eneloopy. I koniecznie te wielkie, grube, czarne! Czarne i grube są najlepsze.

I tak to wygląda... z roku na rok jest coraz gorzej ;)

A oto Valyen. Piękna, kreatywna i niesamowicie zaangażowana artystycznie kobieta (czy to już czas, żebyśmy mówiły o sobie per "kobiety", a nie "dziewczyny"?), której dawno dawno temu obiecałam, że zrobię jej studio. Sęk w tym, że dzieli nas na co dzień 300km, a ona nie może przyjechać do mnie. Cała Polska w cieniu Śląska. 

I wiecie co? Da się!











A przepis na sesję wyjazdową brzmi następująco:
  1. kupujesz samochód z odpowiednio dużym bagażnikiem (odpowiednio wcześniej)
  2. kupujesz organtynę (może być z marszu, jest tania)
  3. bierzesz pięć statywów 
  4. belkę do zawieszenia tła 
  5. rolkę tła
  6. jakiekolwiek klipsy, żeby ci to wszystko nie poleciało na łeb
  7. trzy adaptery bowens do lamp reporterskich
  8. octę 95cm z gridem
  9. dwa stripy 20x90cm z gridem
  10. trzy lampy 
  11. jeden aparat
  12. dwa obiektywy
  13. wyzwalacz do tego wszystkiego
  14. i Tomasza
  15. i baterie
  16. naprawdę mnóstwo baterii, żebyś nie musiał jak ciul latać na stację benzynową

i jest pięknie! 

Szczególnie jak Modelka ma zaprzyjaźnioną wizażystkę!

Za piękne czarne złoto dziękuję pozującej mi Songbird oraz cholernie zdolnej Astral za makijaż, którego w zasadzie nie musiałam korygować, tak pięknie się trzymał.

I Tomaszowi. Za to że jest <3 

czwartek, 25 lipca 2019

O świecie, którego nie było

Jest we mnie jakiś romantyczny głód wrażeń, jakaś wewnętrzna siła, która pcha mnie w rejony nieznane. Takie, które obiecują złote góry i góry złota. Takie, które szepczą cichuteńko, zachęcająco, żeby wyzbyć się zahamowań, zmobilizować, spiąć w sobie i pokazać, na co mnie stać. Wykorzystać to jedno podejście, tę jedną próbę, krótką chwilę i powalić na kolana tłumy. Żeby wyjść ze swojej chłodnej pieczary na świat, chłonąć promienie słońca i produkować witaminę D, jakże potrzebną i jak często - o zgrozo - pomijaną w naszym umiarkowanym świecie. Iść przed siebie, do ludzi, do znajomych i nieznajomych. Iść z uśmiechem, z rozpromienionym obliczem, z dumnie uniesioną głową - ale i z odpowiednim dystansem do samego siebie, żeby nie przegiąć i nie wyjść na bufona. Bufonów nikt nie lubi. Nie można być "za dobrym" i wszystko mieć "naj". To źle brzmi. Nikt tego nie chce słuchać. Ale być sobą już można, tą najlepszą, realną, wersją siebie. Tak, to ja. Miło mi poznać. Tak, to ja robię te spoko zdjęcia. I to bez akcji w lightroomie. Heh.  



Droga była długa. Jechaliśmy jakieś 40 minut. Ja, z tyłu, po skosie, względem kierowcy. Nie znam się na samochodach, ale ten był duży i wygodny w środku. Można się było relaksować, przymknąć oczy, posłuchać muzyki. Droga długa, ale gładka i pusta, dwu- a nawet chyba trzypasmowa momentami. 

Poprzedniej nocy świętowaliśmy. Postanowiłam, że mając w planach pracowitą sobotę, nie będę przesadzać. Zjadłam pizzę, lasagne z soczewicą, wypiłam 2 czy 3 kolejki tequili i przysiadłam się do swojego, wcześniej przygotowanego, miodu typu trójniak. Lekki, sprawdzony, delikatny, nie wymaga sporządzania podstępnych drinków, gdzie nagle okazuje się, że pół szklanki to wódka. I ok, zniosłam to tak, jak powinnam, do domu wróciliśmy po 1:00, a ja w pełni sił (o ile o godzinie 1:00 można owe siły mieć) poszłam spać.

Często i szybko zmienialiśmy te pasy. 

Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz. Myślałam, że po prostu otworzę te drzwi, porzygam się i wytoczę. 

Jest we mnie jakiś romantyczny głód wrażeń, jakaś wewnętrzna siła, która pcha mnie w rejony nieznane. Kiedy rejony nieznane stają się znanymi, okazuje się, że uczucie euforii jest niebezpiecznie podobne do uczucia, jakby ktoś przyłożył ci sztachetą w nerki, a upadając, zaryłeś w piach. Taki rzeczny, drobniutki. Taki, który zgrzypi w zębach.

A kiedy już leżysz i dociera do Twoich nozdrzy całe bogactwo otaczającej Cię, skądinąd, pięknej przyrody - bo okazuje się, że miejsce, do którego trafiłeś, jest miejscem wręcz prześlicznym i godzinami mógłbyś podziwiać wszystkie jego detale - dochodzisz do wniosku, że ta żabia perspektywa jest całkiem spoko. A wśród traw to pierwsze wrażenie się zatarło. Razem z kredką, nałożoną na brwi.





Razem ze mną jechała Ultranebula.

Która nie musi być najlepszą swoją wersją, bo zawsze nią jest <3
Piękny pióropusz użyczyła Marzena Tamul. 

środa, 29 maja 2019

Życiowe schody



Maj dał mi w kość jak żaden inny miesiąc w przeciągu ostatnich kilku lat. Myślałam, że wreszcie będzie to dla mnie czas odpoczynku i relaksu, tymczasem wyszło coś zupełnie innego. Pomijając majówkę, którą spędziłam bardzo miło i kreatywnie, cała reszta to chodzący koszmar. Zaczynając od okropnej pogody, która pokrzyżowała (i dalej krzyżuje) 99% moich planów, przez problemy zdrowotne Ludzi, problemy zdrowotne Kotów oraz problemy zdrowotne Pojazdów Mechanicznych. Całe to Problematyczne Trio przełożyło się w piękny, tragiczny sposób na nasz czas wolny, którego praktycznie nie mieliśmy. Aż żal się przyznawać, ale do teraz nie oddałam w pełni materiału foto z majówki, co jest dla mnie jakimś nielogicznym kuriozum. Ale inaczej być nie może, skoro do domu, tak "ostatecznie" wracało się późnym wieczorem, a resztki wolnego czasu można było przeznaczyć już tylko na czynności domowe oraz całkowity, brutalny reset umysłu.

To znaczy Gra o Tron i memy z kotami. Z czego Gra o Tron była dodatkową męczarnią, no bo jezuchryste, tak się nie godzi. Czeka mnie jeszcze nadrobienie Czarnobyla, bo oglądałam tylko urywkami. Przy którejś kolacji Tomasz zaczął mi opowiadać jak paskudna jest choroba popromienna. Jadłam kanapkę. Spojrzałam na Tomasza, zapytałam, co jest paskudnego w oderwaniu (lub wytrąceniu, whatever) elektronu z atomu. No co? Ucieka ci elektron. Ucieka ci elektron z każdej maluteńkiej części twojego ciała. A moja matka zawodowo wykonuje gastroskopie.

Takie nasze rozmowy. 13 lat w związku. Zaraz 14, żeby być dokładnym.

Dzięki, Maju. Idź już w cholerę.  

Dlatego tak sobie myślę, że chyba potrzebuję oddechu. Oddechu absolutnie od wszystkiego. Od chorych ludzi i chorych samochodów. Chore koty jeszcze musimy poniańczyć i w przyszłym tygodniu czeka nas wizyta u kociego stomatologa, co będzie dla mnie zupełnie nowym, ekscytującym doświadczeniem. Dla Kota Mniejszego, Tego Chorego, zapewne nie. 

No ale ten "odpoczynek". Tak, zróbmy coś. A raczej: nie róbmy nic. Chrzanić ekonomię, Prawo i Sprawiedliwość i tak zaraz uzna, że nie jestem przedsiębiorcą. Nic na to nie poradzę, tak działa demokracja. Także chyba trzeba odpuścić. Zróbmy zdjęcia dla funu, pofoćmy koty (jak już będą zdrowe) oraz kwiatki w ogródku. Kupmy sobie coś dla przyjemności, albo - wręcz przeciwnie - wyłóżmy hajs na Coś Ważnego, wokół czego krążymy od jakiegoś czasu, ale nie możemy się zmobilizować. Jakiś obiektyw może? Moja Sigma 70-200 2.8 jest już lekko stara i ucieka jej AF. Podobne parametry ma Nikkor. Trzeba go w końcu ogarnąć, przyda się. I może na rowerze pojeździć, jeśli przestanie padać? Machnąć tak z 50km, to w sumie nic trudnego, kondycja jest. Pokłady złości, motywujące do wysiłku, również.

Miałam nie mieć planów, a chyba właśnie je robię. Nie wiem, czy umiem inaczej.

Ale przede wszystkim znajdę chwilę, żeby spokojnie poleżeć. Jak Magda, na załączonych obrazkach ;)



Swoją drogą, ta sesja była dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Złym i dobrym jednocześnie. 

Złym, bo szlag mnie trafiał, kiedy co chwilę - CO CHWILĘ! - ktoś nas mijał, deptał i przepraszał tonem wyrażającym dziecięcy zachwyt nad zjawiskiem. "Och! Można? Ja tylko na momencik, już przemykam!", powiedziało 30 osób. No nie da rady. Jajo można znieść. I tak przez dwie godziny.

A czemu dobrym? Bo nie przypuszczałam, że w całym tym chaosie dam radę zrobić tak piękne kadry! Chociaż w 90% to zawsze zależy od Modelki. Ta była niesamowicie cierpliwa. Bardziej, niż ja.








piątek, 10 maja 2019

Okultyzm nowoczesny

Nigdy chyba tak do końca nie miałam, jako kobieta, swojego "typu faceta". Nigdy nie podkochiwałam się w żadnym aktorze, nie robiłam ołtarzyków, ani nie trzymałam zdjęć w szufladzie łóżka. Oczywiście, są mężczyźni przystojni bardziej, przystojni mniej, przystojni w sposób ewidentny i przystojni w sposób kompletnie nieestetyczny - ot, po prostu coś w sobie mają.

Ale będąc szczerą to nie wiem, co konkretnie w kimś mi się podoba. Raz jedno, raz drugie. Może blondynów nie bardzo lubię, to jakiś pewnik. Ale znów - to za dużo powiedziane, bo kilku znam i czasem sobie myślę, że Tomasz powinien pojechać w delegację :D Ale nie wiem. Z tymi facetami jest różnie. Poza tym prościej morfują, bo mi broda jakoś rosnąć nie chce, a włosów ścinać mi szkoda. A tutaj hyc, po tygodniu zaczynają wyglądać bardziej "pierwotnie". Po trzech tygodniach jak drwale. Po dwóch miesiącach, jak wikingowie. I jeszcze zetną włosy, bo też im szybciej rosną i już sama nie wiesz, czy to ten sam koleś, z którym chodziłaś do klasy w liceum, czy jakiś miły pan 10 lat od ciebie starszy? 

Wszędzie pułapki.

Za to z kobietami jest prosto :D

Mam swój typ kobiety. I mówię to w kontekście czysto estetycznym. Wiem, jakie kobiety mi się podobają i jakie kobiety lubię fotografować. Roboczo, na własny użytek, określam ich urodę jako "ptasią". Chodzi w 90% o twarz. Sylwetka może być różna. Ale twarz musi być wyrazista. Musi mieć wyraźnie zaznaczone brwi i kości policzkowe. Być plastyczna. Powieki w pełni widoczne, oczy duże. Najlepiej, żeby twarz miała kształt trójkątny, choć bardziej liczy się profil, wtedy wszystko widać lepiej. Nos nieduży, prosty, ale ostry, wyraźnie zakończony, taki wręcz z czubkiem. Proporcjonalnie wystający podbródek. Usta nie tyle duże, co pełne. Wyraźna linia szczęki, granica pomiędzy głową i szyją. Niech widać pracujące ścięgna, jak to wszystko się napina. Sama słodycz. Lekko mroczna i bardzo charakterna.

Mając taką kobietę jako modelkę, wiem, że cała postprodukcja będzie czystą przyjemnością. Nawet, jeśli są jakieś niedoskonałości, bo zawsze są. Ale ten drapieżny, ptasi, mocny i wyrazisty wygląd, dodatkowo podkreślony fryzurą i makijażem, działa na mnie jak puszka z tuńczykiem na moje koty. Daj. Dajdajdaj, chcę. 

A jeśli dodatkowo wiesz, że nadajecie na tych samych falach i podobne rzeczy sprawiają wam frajdę, to nie ma nad czym dłużej się zastanawiać. Przeżywam renesans mojej domorosłej fascynacji okultyzmem, zbieram szpargały, a na ręku dziaram sobie kabalistyczne drzewo życia. Ona ma nową fryzurę, czerwoną szminkę i chodzi na co dzień w Killstarze. I wygląda w nim świetnie. Ok, robimy.

Bo dla takich kobiet warto przejechać pół Polski i spędzić brzydki, zimny weekend w Krakowie.

Cześć, oto Bogna <3










modelka: Bogna Halska-Pionka
make up: Katarzyna Paryła
 

czwartek, 18 kwietnia 2019

Widma z miasta Breslau

Wędrując po świecie zdarzyło mi się, nawet więcej niż raz, być we Wrocławiu. Całkowicie subiektywnie i bez grama wstydu przyznam, że jest to według mnie najpiękniejsze - tak duże - miasto w Polsce. Co jest złośliwym chichotem ze strony historii, bo z polskością ma on tyle wspólnego, co ja z Górnym Śląskiem.

Czyli jest na doczepkę, ale bardzo się stara.


Niemniej, Wrocław, jako "niedzielna turystka", uwielbiam całym sercem. Zapewne mieszkając w nim na stałe moje uczucie szybko by ostygło i zaznałabym takich samych, jak wszędzie na świecie, nieszczęść i frustracji, bo miasto, mimo że piękne w swym historycznym rysie, to jednak ciasne, zaniedbane, nie zawsze dobrze zarządzane i ogólnie trudne. A że historię ma trudną szczególnie, to szczególne problemy się w nim pojawiają. No ale. Wrocław. Niech będzie, że jest wspaniały.

Z Wrocławiem wiąże się też inicjatywa Dwóch moich Znajomych Niewiast, o której już w wielu miejscach wspominałam. Inicjatywa zwie się Breslauerin i zajmuje się, najogólniej rzecz ujmując, geszefciarstwem. Jeśli jesteście kobietami (bądź macie pod ręką jakieś kobiety) i cenicie sobie wysokiej jakości odzież z minionych epok, możecie śmiało do Dziewczyn zajrzeć. Czyniąc długą historię krótką: jeżdżą po dziwnych miejscach, buszują, szukają, wydobywają, odnawiają, piorą, prasują (albo nie) i handlują odzieżą z lat... w zasadzie... z szeroko rozumianego XX wieku.  Bo i lata 20. i 80. się tam znajdą. O ile dobrze trafisz i żadna inna Żarłoczna Osoba nie sprzątnie Ci ich sprzed nosa. Warto być szybkim ;)

I warto podtrzymywać przyjaźnie, bo z przyjaźni rodzą się biznesy, a z biznesów - ładne zdjęcia. I tak też było tym razem, bo we Wrocławiu pojawiliśmy się w styczniu, starając się miło spędzić czas mimo obrzydliwie wręcz dokuczliwego mrozu.

A ponieważ mróz nie służy nikomu i niczemu - ani nam, ani ładnym, starym sukienkom - przepuściliśmy krótki szturm na jedną z Wrocławskich kawiarni, gdzie Tomasz raczył się grzanym cydrem (ja zresztą też), a Dziewczęta paradowały w aktualnie posiadanych vintage perełkach.

I wyszło jak wyszło ;)













Ugościł nas świetnie zaopatrzony Bistro Narożnik który polecamy zarówno głodnym, jak i spragnionym.

Pozowały Katarzyny: tutaj Pierwsza, a tu Druga

Chciałabym jeszcze coś mądrego powiedzieć o tych świetnych kieckach, ale kompletnie się na tym nie znam, więc odsyłam do bloga Katarzyny Drugiej, gdzie o czekoladowej sukience jest pokaźna notka :)  


I idźcie na zakupy do Breslauerin
Ja sobie bardzo chwalę

A jak nie na zakupy, to do wypożyczalni, która właśnie powstaje

Wrocławiu, było fajnie!